W trakcie prac nad nowelizacją Prawa Telekomunikacyjnego naciski ze strony środowisk anty 5G sprawiły, że z projektu tzw. megaustawy zniknęły zapisy dotyczące stacji bazowym małych mocy. Z kolei australijski urząd ACMA udowodnił w zeszłym tygodniu, że tego typu instalacje, które pojawiają się blisko ludzi, mają tak naprawdę znikomy wpływ na ekspozycję na pole elektromagnetyczne.
Jednym z najpopularniejszych mitów dot. sieci 5G jest ten, który odnosi się do konieczności gęstego rozmieszczenia stacji bazowych. Teza ta wynika z dwóch założeń. Pierwsze z nich dotyczy zasięgu nadajników pracujących na wysokich częstotliwościach, a dokładniej w paśmie milimetrowym tj. powyżej 24 GHz. Drugie założenie jest powiązane z dążeniem do zwiększenia pojemności sieci radiowej, co z kolei wymaga zmniejszenia zasięgu pojedynczej stacji bazowej i ich zagęszczenia. Jednak przeciwnicy takich rozwiązań zapominają o jednej fundamentalnej zasadzie. Zmniejszenie zasięgu wiąże się ze zmniejszeniem mocy takiej stacji bazowej do poziomu zbliżonego do routera Wi-Fi. Dzięki temu możliwe jest również zmniejszenie gabarytów takiej stacji bazowej i umieszczenie jej bliżej użytkownika końcowego, czyli ludzi. Australijski urząd ACMA opublikował ostatnio raport prezentujący wyniki pomiarów poziomu promieniowania generowanego przez tego typu instalacje. Okazało się, że jest ono bardzo niskie.
Czy Australijczycy udowodnili brak negatywnego wpływu sieci 5G na nasze zdrowie?
Umieszczony na stronie ACMA raport poszedł już w świat i został on przez wiele redakcji ogłoszony dowodem na brak szkodliwości sieci 5G. Faktycznie, intencją autorów tego raportu było pokazanie, że strach przed nowymi nadajnikami telefonii komórkowej jest nieuzasadniony. Szczególnie chodzi tutaj o obawy związane z gęstą siatką stacji bazowych, które pracują z niską mocą (tzw. small cells). W Australii jest już kilkadziesiąt tego typu instalacji, które pracują w sieciach LTE tamtejszych operatorów.
Środowiska anty 5G uważają, że zwiększają one w sposób niekontrolowany ekspozycję ludności na promieniowanie elektromagnetyczne. Nic bardziej mylnego. Zaprezentowane w raporcie wyniki pokazują, że wkład takich stacji bazowych na sumaryczną ekspozycję nie przekracza 1% obowiązującej w Australii normy.
Żeby odnieść te wyniki do przepisów obowiązujących w Polsce, trzeba by jeszcze porównać wartości widniejące w tzw. normach PEM. W Australii mierzy się poziom PEM pochodzący od pojedynczej instalacji antenowej. Następnie odnosi się go do maksymalnego limitu, który zależy od konkretnej częstotliwości:
- 4,5 W/m2 dla częstotliwości 900 MHz,
- 9 W/m2 dla 1800 MHz,
- 10,5 W/m2 dla 2100 MHz.
W Polsce limity te są takie same. Przy czym u nas sumuje się procentowy wkład każdej instalacji i przyjmuje się, że łączne oddziaływanie nie może przekroczyć 100%. Kolejną różnicą jest to, że w Australii sprawdza się oddziaływanie uśrednione. W Polsce wyniki pomiarów są ekstrapolowane do warunków odpowiadających maksymalnemu obciążeniu stacji bazowej.
Jakie są wnioski?
Jakby nie patrzeć, to raport ACMA dostarcza bardzo interesujące wyniki pomiarów. Przede wszystkim pokazuje on wkład stacji bazowych typu small cells na ekspozycję PEM w miejscach dostępnych dla ludzi. Czyli np. wtedy, kiedy spacerujemy po ulicy i przechodzimy w pobliżu takiej instalacji. W rzeczywistości jest on znikomy, tj. poniżej 1%. Z kolei same poprawki wynikające z przeskalowania zmierzonej ekspozycji, na taką, która może wystąpić w najgorszym możliwym przypadki, są dużo większe. Dlatego też nie można tutaj mówić o powstawaniu tzw. smogu elektromagnetycznego.
Stacje bazowe typu small cells mają też jeszcze jedną zaletę. Dzięki temu, że są zainstalowane nisko (np. na sygnalizacji świetlnej albo lampie ulicznej), zmniejsza się tłumienie sygnału na drodze smartfon — stacja. W rezultacie terminale mogą pracować z niższymi mocami nadawania, co nie tylko zmniejsza ekspozycję użytkownika na PEM, ale również oszczędza baterię.