Przeciwnicy technologii 5G bardzo często odnoszą się do mitu dotyczącego gotowania ludzi mikrofalami. Do tej pory odpierany był on argumentami opartymi na znajomości zjawisk fizycznych, którymi rządzą się fale radiowe. Teraz mamy do dyspozycji pierwsze wyniki pomiarów, które potwierdzają tezę mówiącą, że sieci 5G nie generują pól elektromagnetycznych silniejszych od tych, które pochodzą od obecnie działających systemów 4G, 3G czy też sieci Wi-Fi.
Kilku operatorów zdecydowało się na uruchomienie pierwszych sieci 5G. Jednym z nich jest australijski telekom Telsra, który testy 5G zaczął już w listopadzie zeszłego roku. Podobne systemy działają również w Korei Południowej, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii czy też Stanach Zjednoczonych. Przy czym nas najbardziej interesują sieci korzystające z tych samych częstotliwości, które będą używane przez 5G w Polsce. Na początku będą to nadajniki pracujące w paśmie 3400 – 3800 MHz. W tym samym paśmie działa również sieć 5G australijskiego operatora Telsra. Ostatnio zmierzył on poziom pola elektromagnetycznego generowanego przez moduł radiowy firmy Ericsson. Podczas testów moc nadajnika wynosiła 40 W, a na maszcie znajdowała się antena o zysku 17 dBi. Są to typowe parametry masztów o średnim zasięgu.
Wyniki przeprowadzonych pomiarów są bardzo interesujące. Okazało się, że pole generowane przez nadajnik 5G nie przekracza progu 0,1% wartości normy. W większości przypadków promieniowanie to jest nawet 5000 razy słabsze od wartości uznawanej za bezpieczną.
Znaczenie australijskich pomiarów poziomów promieniowania od stacji 5G
Normy PEM w Australii są wyższe niż w Polsce. U nas dopuszczalny poziom natężenia pola wynosi 7 V/m, co odpowiada gęstości mocy 0,1 W/m2 . Z kolei w Australii dopuszczalna jest moc 10 W/m2 (60 V/m). Procenty pokazane przez operatora odnoszę się do normy określonej w W/m2 . Oznacza to, że norma obowiązująca w Polsce jest sto razy bardziej restrykcyjna od australijskiej. Pomiary wykonane przez operatora pokazują, że pojedyncza stacja bazowa 5G generuje pole będące od 5 do 10 razy poniżej normy. Problem polega na tym, że o ile w Australii wykonuje się pomiary w paśmie pracy danego systemu, to w Polsce monitorowany jest cały zakres częstotliwości. Oznacza to, że w naszym kraju nie jest ważne, jak silne pole wytwarza pojedyncza stacja bazowe, a ile promieniują wszystkie urządzenia telekomunikacyjne.
Problem z normami PEM w Polsce sprowadza się do tego, że w wielu miejscach nie pozwalają one operatorom na uruchomienie kolejnych systemów. Przy czym nie dotyczy on samych sieci 5G. Na terenach mocno zurbanizowanych, gdzie użytkownicy przesyłają duże porcje danych, kończy się pojemność sieci mobilnych. Niestety dość często nie można ich rozbudować o kolejne pasma LTE, nie wspominając już o nowych częstotliwościach pod sieci 5G.
Źródło: ZDNet