Certyfikujemy ostatnio wszystko.
Wcale mnie to nie dziwi. Jest też także normalne, że certyfikacja telefonów komórkowych staje się faktem. Okazuje się jednak, że proces ten nie jest taki łatwy, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało.
Jak wiemy, nie od dziś, Android ma ogromny problem z wydajnością.
To, że telefony z systemem Android potrafią się mocno zamulić, wiemy nie od kiedy system pojawił się na rynku mobilnym. Im starszy smartfon, tym problemów jest więcej. Wpływ na taką kolej rzeczy ma szybki rozwój na rynku mobilnym. Nie wiem, czy pamiętacie, ale jeszcze rok temu mogliśmy kupić urządzenia wyposażone w 256 MB RAM lub jednordzeniowy procesor. Oczywiście bałagan rodzi bałagan, co zbierało się na kupkę przez wiele lat. Sytuację zmieniło Google, zmuszając producentów do obowiązkowej certyfikacji urządzeń. Proces miał na celu oczywiście przywrócenie jakiejkolwiek stabilności systemowi Android. Pomysł fajny i ciekawy, ale realizacja wyglądała… no cóż… jak zawsze…
Faktycznie wszystkie nowe telefony są testowane przez Google.
Według danych z sieci, koszt takiego testy to 25 tys. dolarów, czyli nie mało. Problemem stało się, gdy w niektórych znanych firmach żaden z modeli smartfonów nie przeszedł takiego testu za pierwszym razem. Dopiero za n-tym razem udaje się zdobyć potrzebny certyfikat, a na dodatek każda sztuka bez certyfikacji oznacza karę w wysokości 100 tysięcy złotych.
Jak widać, certyfikacja jest problemem i Google stara się coś z tym zrobić, ale chyba nie bardzo wie, jak dobrze ugryźć sprawę.
Bez wątpienia z rynku winny zniknąć urządzenia nienadające się do użytku. To nie podlega dyskusji i nie powinno być żadnych kół ratunkowych i lewych furtek. Może też być tak, że telefony chińskich marek będą musiały podnieść swoje ceny i wyrównać koszty z choćby topowymi Samsungami. Jakoś mi się to nie widzi. Już i tak niektóre modele kosztują o wiele więcej, niż starsi bracia, a nie po to kupuje się chińskie telefony, aby płacić za nie fortunę.