Jakiś czas temu mój znajomy zastanawiał się, jaki prezent na Dzień Dziecka sobie zrobić.
Jako zapalony nerd od razu pomyślał o jakiejś elektronicznej zabawce dla dużych chłopców i za duże pieniążki. Na tapecie naszej rozmowy pojawiła się wtedy Nintendo Switch, której ów pan jeszcze nie nabył (swoją drogą dziwię się, jak jest to możliwe).
Przeglądając różne artykuły na temat Switcha i mając też swoją wiedzę, zgromadziliśmy listę za i przeciw kupieniu takiego cacka.
Plusów i minusów było tak samo wiele, ale jednak jeden minus mocno przeważa na tę chwilę i sprawia, że ani on, ani ja nie staniemy się posiadaczami tego cacka. Chodzi oczywiście o rynek gier.
Nintendo jest konsolką bardzo specyficzną i nie dla każdego.
Oczywiście podoba mi się jej hybrydowość i jestem nią mocno podjarany. Idea pozwalająca na granie, gdzie dusza zapragnie, naprawdę się sprawdziła i to cieszy. Co z tego jednak, że możemy grać w domu, na dworze, w tramwaju, skoro baza gier, jest tak uboga, że po miesiącu większość użytkowników się znudzi.
To nie jest tak, że na Switchu nie ma w co grać.
Słyszałem już opinie, że mamy tylko Zeldę i nic więcej. Jest to komentarz mocno naciągnięty. Prawda jest jednak taka, że biblioteka gier tyłka nie urywa. Pamiętajmy, że każdego tygodnia do sieciowego sklepiku dołączają kolejne mniejsze tytuły. Okazuje się jednak, że to nie te małe tytuły sprzedają nam konsole. No, bo przecież nie kupiliście Switcha, aby grać w Snipperclips, którego nikt nie zna, albo mało kto. Kupiliście go choćby dla też przejechanej już przez wszystkie artykuły Zeldy (chyba każdy bloger IT w tym kraju wytarł sobie tą grą klawiaturę). Drugim tytułem bazowym jest Mario Kart 8: Deluxe. Co więcej, tytuły bazowe tej konsoli to nic innego jak remake bazujące na naszym sentymencie. Wiadomo, odgrzewany kotlet smakuje najlepiej, ale ile można!